Naprawdę nie pamiętam kiedy w moim życiu tak długo i z takimi emocjami czekałem na jakąkolwiek premierę filmową, jak na 9th Film From Quentin Tarantino. To był naprawdę długi okres, który zaczął się gdzieś w styczniu 2016 roku, po obejrzeniu Nienawistnej ósemki.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia i po zapoznaniu się z ósmym filmem reżysera z Knoxville, w stanie Tennessee, nabrałem ochoty na to, aby zobaczyć kolejną pozycję z twórczości jednego z moich ulubionych twórców w Hollywood. Z wielkim niepokojem śledziłem doniesienia o tym, że Quentin nie chce już kręcić filmów i reżyserski fach zawiesił na kołku.
Wierzyłem gorąco, zresztą tak jak wielu fanów kina, że to tylko kokieteria mająca na celu rozbudzić naszą ciekawość. Z wielką ulgą i jednocześnie radością przyjąłem wiadomość o tym, że jednak Tarantino zdecydował się nakręcić swój dziewiąty film.
Każda nowa informacja o tej produkcji wprawiała moje serce w podniecające drżenie, a ekscytacja rosła z każdą wiadomością. Najpierw, że tematem filmu będzie amerykańska fabryka snów. Będzie pokazywać czasy końca lat sześćdziesiątych. Kto zagra główne role ? Wreszcie, że będzie w tym obrazie miejsce na postać Romana Polańskiego, którego ma zagrać polski aktor, bo tak wymyślił sobie reżyser.
Raczej zżerała mnie ciekawość czym tym razem Quentin Tarantino mnie zadziwi i zszokuje
Ten ostatni pomysł uznałem za genialny i czekałem na doniesienia na kogo padnie wybór Quentina Tarantino. Z wielką radością przyjąłem wyniki selekcji, bo Pana Rafała Zawieruchę bardzo lubię i cenię, choć w mojej głowie, pewno jak wielu innych osób, tę rolę obsadziłem zupełnie innym polskim aktorem.
W końcu z radością odnotowałem 18 czerwca 2018 roku, że na planie Quentin Tarantino Once Upon A Time In Hollywood padł pierwszy klaps, a premierę filmu zapowiedziano na 8 sierpnia 2019. Pomyślałem, że jeszcze tylko 14 miesięcy i w końcu doczekam się nowego filmu twórcy Pulp Fiction.
No dobra chciałem Wam napisać, że w całym tym ponad trzyletnim czasie oczekiwania nie doznałem żadnego niepokoju o to jaki ten film będzie. W końcu robił go dwukrotny laureat Oscara za scenariusz oryginalny, no i człowiek, który jak nikt potrafił przykuwać mnie w kinie do fotela zaskakując swoimi ośmioma dziełami . Raczej zżerała mnie ciekawość czym tym razem mnie zadziwi i zszokuje, jak będzie galopować akcja, ilu przecinających się wątków będę świadkiem, jaki humor zaprezentuje.
Im bliżej premiery tym moje pragnienie zobaczenia nowego filmu Tarantino było umiejętnie podsycane, przez twórców i dystrybutorów. Przeszczęśliwy obejrzałem teasery, trailery filmu, śledziłem wywiady z Rafałem Zawieruchą, który odsłaniał w polskich mediach tajemnice produkcji na tyle, na ile pozwalała mu umowa z producentami.
Szczerze napiszę, że takiego podekscytowania nawet nie czułem przed Star Wars: Episode VII – The Force Awakens.
Obserwowałem kontrowersje i oskarżenia, które nagle się zaczęły pojawiać przed projekcją Quentin Tarantino Once Upon A Time In Hollywood podczas tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes.
Najpierw atak na film przypuściła żona Romana Polańskiego – Emmanuelle Seigner – zarzucając Quentinowi, że żeruje na czyimś nieszczęściu, a potem córka Bruce’a Lee – Shannon Lee – obraziła się, że jej ojciec w filmie został pokazany w złym świetle.
Zresztą spór i wymiana zdań oraz argumentów trwa do tej pory, ale ja nie przejmowałem się tym, ba nawet uznałem, że być może jest to część gorilla marketingu tej produkcji. No i przyszedł koniec lipca, uroczysta premiera w Hollywood, relacja Pana Rafała na gorąco w jednej z polskich telewizji. Moje przyjemne podniecenie sięgnęło niemal zenitu i byłem mega uradowany, że już niedługo zasiądę w fotelu i spędzę ponad 2 godziny 40 minut z nową produkcją Quentina Tarantino.
Szczerze napiszę, że takiego podekscytowania nawet nie czułem przed Star Wars: Episode VII – The Force Awakens. W końcu nadeszła oczekiwana od ponad trzech lat chwila. Zgasło światło w sali A kina Luna i zaczął się upragniony seans…
Zobaczyłem pomysł na film, który tak fajnie oddawały trailery, ale nie zobaczyłem tego, do czego przyzwyczaił na Tarantino.
No dobra, napiszę co działo się w mojej głowie. Po paru minutach podniecenie ustąpiło i zaczęła się gonitwa myśli, bo napompowany przez tyle lat balon pękł jak bańka mydlana. Tego co zobaczyłem na ekranie nie spodziewałem się w największych koszmarach sennych. To nie było to czego się spodziewałem. Zobaczyłem pomysł na film, który tak fajnie oddawały trailery, ale nie zobaczyłem tego, do czego przyzwyczaił na Tarantino.
Nie było w tym porywającej historii, nie było sprawnie poprowadzonej opowieści filmowej, tylko jakiś rozciągnięty do granic możliwości teledysk opowiadający o roku 1969 w Mieście Aniołów. Nie mogłem pogodzić się z tym, że człowiek, który przez całą swoją karierę doceniany był za scenariusze, po prostu takowego nie stworzył.
Papierowe postacie, które nie grają i nie mają nic do powiedzenia, a jak mówią to jakimiś kulawymi i drewnianymi dialogami, bardziej są niż grają. A na domiar złego jeszcze miałem wrażenie, że Quentin już nie tylko zaczął zjadać własny ogon, ale połknął siebie samego prawie w całości. Cytuje na każdym kroku swoje poprzednie produkcje, że ani to zabawne, ani strawne, a na pewno z ekranu przez większość czasu wieje nudą. Miałem wrażenie, ze tylko zabrakło cytatów z Kill Bill.
Szczerze mówiąc czytałem, że nawet był pomysł, aby zatrudnić Samuela L. Jacksona, ale w końcu postać dla niego nie została stworzona.
Nie mam do niego pretensji o obsadzanie swoich ulubionych aktorów, bo wielu reżyserów tak robi. Ale obsadzać ich w tych samych rolach (Kurt Russell, Zoe Bell czy Michael Madsen). Nawet Brad Pitt wygląda jak porucznik Aldo Raine (tylko z inaczej ułożoną szczęką i bez wąsów) z przyklejonym do twarzy bezczelnym uśmiechem niezależnie od sytuacji, w której się właśnie znajduje (zwalniany z pracy, na kwasie, naprawiający antenę czy rozmawiający z młoda dziewczyną z rodziny Mansona). Brakowało mi tylko na ekranie Christopha Waltza, Harveya Keitela i Samuela L. Jacksona i mielibyśmy kompletny zestaw powtórek postaci.
Szczerze mówiąc czytałem, że nawet był pomysł, aby zatrudnić Samuela L. Jacksona, ale w końcu postać dla niego nie została stworzona. Jedyny Leonardo DiCaprio jakoś się w tym towarzystwie broni swą grą, pokazywaniem emocji i stworzoną postacią. Zresztą to jedne z fajniejszych elementów tego dzieła i z przyjemnością obserwuje się jego pracę, jej tajniki na planie nowego pilota telewizyjnego serialu.
Jedną z perełek jest pomysł i wykonanie ilustracji do opowieści jakoby główny bohater Rick Dalton (Leonardo) miał zastąpić Steve McQueena w filmie Wielka ucieczka. No w końcu pojawia się duch starego Tarantino i uśmiechy na twarzy widzów.
Kolejna rzecz to powtarzane ujęcia znane z Pulp Fiction, czy Jackie Brown, ale tu rozciągnięte do granic możliwości, bez błyskotliwych dialogów jak ich oryginały. Zamiast tego dostajemy, zresztą jak zwykle świetnie dobraną muzykę, albo fragmenty audycji radiowych z epoki.
No dobrze, wielu ludzi, którym się film podoba powie, że chodziło tu o klimat końca lat sześćdziesiątych i pokazany został znakomicie. Ja ten klimat poznałem lepiej z innych filmów i literatury. Dla mnie było trochę za łagodnie.
Pytam się grzecznie. Gdzie morze alkoholu, narkotyków i wolna miłość?
Klimatu do końca nie tworzy mistrzowsko przygotowana scenografia i dekoracje. A mam wrażenie, że na ich pokazaniu skupił się reżyser. Jedna grzeczna impreza w willi Playboya z trzema paniami w basenie kulturalnie rozmawiającymi ze swoimi parterami też tego nie załatwia.
Pytam się grzecznie. Gdzie morze alkoholu, narkotyków i wolna miłość? Naprawdę Tarantino chce nam wmówić, że rodzina Mansona tylko grzecznie oglądała telewizję? Nie wierzę, a Wy? Zresztą wątek rodziny Mansona według mnie to najbardziej zmarnowana szansa tego obrazu.
Ja po prostu nie wierzę w klimat pokazany w Quentin Tarantino Once Upon A Time In Hollywood. Wszystko się jakoś za sennie ciągnie, nie czujemy dynamiki opowieści, jakby film ten robił ktoś inny. W pewnym momencie zacząłem mieć w głowie skojarzenia z lekcjami języka polskiego w liceum, bo wiele scen w tym filmie kojarzyło mi się z czytaniem opisów przyrody w Nad Niemnem Orzeszkowej. To były te same doznania.
Oczywiście jest parę elementów bardzo rozpoznawalnych dla Quentina. Kiedy pojawiały się na ekranie, to aż podskakiwałem z radości na siedzeniu. Jest fetysz stóp jak w Grindhouse, są papierosy Red Apple jak prawie w każdym filmie (poczekajcie do końca napisów a tam znajdziecie fajną niespodziankę, choć tak naprawdę chyba skopiowaną z A King In New York Charlie Chaplina), no i wreszcie sytuacje Ricka Daltona na planie serialu oraz dywagacje na temat Wielkiej ucieczki.
Jednak po 2 godzinach i 20 minutach dostajemy to na co czekaliśmy przez cały czas, Quentin Tarantino w czystej postaci, zwroty akcji, dynamikę, coś czego się nie spodziewaliśmy. Zastanawiamy się tylko w jakim celu twórca tak zmienił historię? Chyba po to aby zachować niewinność i beztroskę końca lat sześćdziesiątych. Ale czy to nie za mało??? Dla mnie na pewno tak.
Powiem Wam, że jako fan twórczości Quentina Trantino sam nie wierzę w to co piszę.
Powiem Wam, że jako fan twórczości Quentina Trantino sam nie wierzę w to co piszę.
Niestety takie właśnie były moje subiektywne odczucia w środę po wyjściu z kina. Znowu miałem skojarzenia z literaturą polską, a konkretnie z Witoldem Gombrowiczem, bo czułem się jak uczeń Gałkiewicz pytany przez profesora Bladaczkę dlaczego mnie ten Słowacki nie zachwyca? Odpowiedź jest jedna i krótka.
Ten Słowacki jest po prostu nudny i nieciekawy. Mało zaskakujący i bardzo się powtarzający. Kilka jaskółek, które krążą nad obrazem, wiosny nie czyni.
Ponoć Tarantino przygotował wersję reżyserską filmu trwającą 4 godziny. Boję się myśleć czy będzie lepsza, czy uczucie znużenia się tylko powiększy w czasie projekcji. Jestem bardzo ciekawski i na pewno tę wersję obejrzę, ale bez entuzjazmu i ekscytacji jak przed wersją kinową, choć bardzo przyjemnie było patrzeć jak Leonardo DiCaprio na początku filmu cieszy się na widok Rafała Zawieruchy.