Tokyo Trial recenzja

Legalność wojny. Trybunał tokijski – recenzja

Trybunał sędziowski osądza japońskich zbrodniarzy wojennych. Popada w konflikty wewnętrzne: nie tylko prawnicze, ale przede wszystkim moralne. W końcu minęło niewiele czasu od II wojny światowej i od trybunału w Norymberdze. Rany są jeszcze świeże.

Tematu wojennego w tekstach kultury nigdy nie brakuje, a nawet nigdy go za wiele. Rzadszym tematem jest natomiast to, co dzieje się tuż po wojnie. Pogoń za odwetem, wszechobecne zniszczenie i śmierć. A w tym wszystkim rozpaczliwe poszukiwanie tak długo wyczekiwanej sprawiedliwości. Jednak w momencie jej wymierzania pojawiają się pytania, czym ona właściwie jest, jak ją wykonać i czy będzie satysfakcjonująca. Tej odpowiedzi jasno nam nie udzieli Trybunał tokijski. I są to może najlepsze słowa, jakie można wyrazić o tym dziele, wcale w ten sposób mu nie ujmując.

Tokyo Trial recenzja

Czteroodcinkowy miniserial Trybunał tokijski (Tokyo trial) w reżyserii Roba Kinga i Pietera Verhoeffa opowiada historię sędziów, starających wymierzyć sprawiedliwość japońskim zbrodniarzom wojennych w Międzynarodowym Trybunale Wojskowym dla Dalekiego Wschodu.

Za „sztandarową” zbrodnię wzięta została masakra w Nankinie, jednak nie zapomniane są wszelkie inne – od Mandżurii aż po Holenderskie Indie Wschodnie. Przywiązanie do zdarzeń historycznych nie jest wszakże głównym celem twórców. Stanowią one jedynie pretekst do podejmowania bardziej uniwersalnych kwestii.

Jedną z nich jest zatrważająca legalność II wojny światowej.  Jedynym prawnym paragrafem był nikogo niezobowiązujący pakt paryski z 1928 roku. Był to tylko piękny przejaw pacyfistycznej ideologii. Brak uregulowania prawnego zbrodni agresji tym samym zalegalizowało japońską inwazję na Chiny w 1937 roku.  

Ten problem zaczyna podejmować indyjski sędzia Pal, grany przez Irrfana Khana. Mimo tego, że pojawia się dopiero w drugim odcinku, jest kluczową postacią dla sędziowskich debat. Wskazuje i weryfikuję błędy pozostałych fachowców. Uznaje zatem, że sądzenie za zbrodnie agresji jest niezgodne z prawem. Ponadto, stawia też pytanie etyczne, choć pozostaje ono w kuluarach.

Czy kolonizatorzy mają prawo sądzić innych kolonizatorów? Czy jest to sprawiedliwe? Trybunał dzieje się w dobie upadków starych imperiów kolonialnych, z których zgliszcz powstaną niedługo Indie, stąd jest to tak ważny temat dla Pala. Z jednej strony Holender występuje w obronie ciemiężonych Filipińczyków i Wietnamczyków, a z drugiej strony popiera największą holenderską operację wojskową w historii, jaką jest wysłanie ponad stutysięcznego korpusu do zwalczania zbrojnego ruchu niepodległościowego w Indiach Wschodnich.

Pal podkreśla, że metody japońskie wcale nie tak bardzo różnią się od tych francuskich czy brytyjskich. Podkreśla absurd sytuacji.  

Czy kolonizatorzy mają prawo sądzić innych kolonizatorów? Czy jest to sprawiedliwe? Z jednej strony Holender występuje w obronie ciemiężonych Filipińczyków i Wietnamczyków, a z drugiej strony popiera największą holenderską operację wojskową w historii

Pal chce działać całkowicie zgodnie z prawem z roku 1937. Tymczasem wielu sędziów podąża drogą, jaką nie powinni iść, tj. moralną, a niekiedy nawet wytyczaną przez chęć odwetu. Czas gra na ich niekorzyść i nakłada dodatkową presję, proces ciągnie się w nieskończoność.

Okazuje się, że wymierzenie sprawiedliwości jest nieprawdopodobnie trudne, a skazywanie za zbrodnie wojenne wcale nie takie proste. Tym bardziej skomplikowana jest ocena faktycznej roli indywiduów.  

Sędziom nie pomaga czujne oko MacArthura i wątpliwy statut, który jest nad wyraz polityczny, gdyż stanowi element radziecko-amerykańskiej gry politycznej. Nie ułatwia to i tak trudnej decyzji sędziów.

Każdy może działać, tak jak Pal – w pełni zgodnie z prawem – który unieważnia prawomocność paktu paryskiego, co może umożliwić uwolnienie części ze skazańców. Albo może działać zgodnie ze statutem, co wpłynie pozytywnie na długość procesu, a także byłoby wyrazem stanowczości i surowości. W końcu wszystkim w Trybunale zależy, by zaniechać następnych wojen.

Nikt nie wierzy, że Nankin czy inne masakry, odciągną mocarstwa od następnych prób swoich sił.

Tokyo Trial recenzja

Mimo tych wielu pozytywów, Trybunał tokijski ma również wiele niedociągnięć, w czym bywa irytujący. Krótka forma nie pozwala na wiele potrzebnych elementów. Zdarzają się urywane i niepotrzebne dialogi. Fabuła skupia się na zbyt wielu postaciach, nie pozwalając widzowi poznać ich głębiej. Głównym bohaterem ma być holenderski sędzia Röling, grany nawet dobrze przez Marcela Hensema.

Przez cały serial wydawało mi się, że postać ma duży, acz nie do końca wykorzystany, potencjał. Jego relacja z niemiecką pianistką jest interesująca, szczególnie jej zakończenie dodaje postaci więcej barw. Całkowicie nieudana jest natomiast jego relacja z pisarzem Takeyamą. Składa się ona z kilku rozmów, które są nieinteresujące i niewiele wnoszące. Miałem poczucie, że zmarnowało kilka cennych minut serialu, choć może były warte dla pięknych nadmorskich krajobrazów.

W końcu wszystkim w Trybunale zależy, by zaniechać następnych wojen. Nikt nie wierzy, że Nankin czy inne masakry, odciągną mocarstwa od następnych prób swoich sił.

Nawet przekonywająca i pociągająca w swoim rozumowaniu postać Pala w pewnym momencie znika z historii na niemal cały odcinek. Przewodniczący trybunału Webb jest dobrze odegranym przez Jonathana Hyde’a bohaterem, lecz intryga o przejęciu jego stanowiska jest raczej nudna i zbyt krótka, by się w nią wciągnąć i stanąć po którejś ze stron. 

Omijanie faktów historycznych również ma swoje drażniące elementy. Przede wszystkim, jedynie w ostatnim odcinku zapoznajemy się w rzeczywistości nieco bliżej z oskarżonymi. Przypadło mi to bardzo do gustu i myślę, że był to obiektywnie dobry pomysł.

Jednak przez pierwsze trzy odcinki fabuła głównie skupiała się na ogólnych dyskusjach. Może lepszym pomysłem – tak jak w końcówce – dobrać dwóch czy trzech intrygujących oskarżonych i to wokół nich budować debatę.

W ten sposób sam trybunał wydaje się wręcz odległy od sędziowskich dysput. To powoduje, że pełne zaangażowanie emocjonalne w serial jest bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe.

 Nie pozwala na to też krótka forma serialu. Godzina więcej dałaby naprawdę dużo. Dzięki temu koniec procesu byłby o trafniejszą kulminacją. Przydałoby się wszakże niekiedy lepsze tempo, a przede wszystkim mniej zmarnowanych minut. Więcej czasu na rozwój postaci, więcej procesu. Nie wątpię, iż większość aktorów dostałaby szansę na pokazanie swoich umiejętności, bo w tych sferach też bywało rozczarowująco.

Rozczarowująca natomiast nie była muzyka Roberta Carliego. Nie jest to co prawda bogata ścieżka dźwiękowa, lecz główny motyw jest bardzo ładny. Dodaje wiele emocji i pozytywnie mnie zaskoczył.

Nie mogę oczywiście powiedzieć, że Trybunał tokijski mi się nie podobał. Wręcz trafił w moje upodobania, poruszył i dał pretekst do zastanowienia. Nieprzypadkowo w końcu piszę tę recenzję. Wymieniłem dużo negatywów, gdyż poświęciłem temu dziele wiele uwagi. Miniserial ma dość sporą wartość merytoryczną i skłania do rozmyślań, mimo że filmowo niekiedy nie stoi na najwyższym poziomie. Nie spada jednak nigdy poniżej niezłego.

A ponadto Trybunał tokijski jest wciąż aktualny. Ostatecznie do Międzynarodowego Trybunału Karnego, w którego kompetencjach leży między innymi sądzenie zbrodni wojennych, nie przystąpiły USA, Chiny i Rosja.

Tokyo Trial recenzja