MONA the band

MONA – pokoncertowe wspomnienie z Hydrozagadki

Są takie koncerty, na których mimo całego zamieszania organizacyjnego po prostu musisz być. Uwielbiam te z nich, które dają mi podwójną wolność: tą muzyczną i tą od pracy następnego dnia. Możesz zebrać myśli, zaśpiewać „potrzebuję wczoraj aj aj aj aj” i wrócić do siebie.

Tym razem możliwość wagarów dała mi Mona, kapela która w swych inspiracjach wymienia m.in.: „John Lennon & those other 3 guys, whiskey, red wine, chocolate chip cookies” 🙂 W klubie Hydrozagadka niedzielnego wieczoru Warszawa na kilkadziesiąt minut zmieniła się w Nashville.

Hydrozagadka to specyficzne miejsce. Ma jednak wielką zaletę, wchodzisz i od razu wpadasz na zespół: Jordan podryguje do dźwięków supportu, Alex prowadzi swoje ciało na zewnątrz trzymając w ręku papierosa, Nick relaksuje się przy barze a w tym wszystkim ty, trochę oszołomiona, bo nie wiesz czy najpierw powinnaś wypić piwo czy od razu powiedzieć wokaliście, że kochasz do szaleństwa ich pierwszą płytę, energię ze sceny i bezpośredniość. Ostatecznie postanawiasz posłuchać supportu.

W tej roli October Drift, Brytyjczycy którzy pięknie rymują w swych postach na facebooku, ale przede wszystkim świetnie rozkręcają towarzystwo no i brzmią!

W klubie jest sporo osób, a im bliżej sceny i godziny dwudziestej pierwszej, tym mniej powietrza. O takiej chwili marzyłam od 2011 roku, kiedy zabrakło mnie w Stodole. Są! Zaczynają najnowszym In The Middle i już jest gorąco. Po chwili wspólnych śpiewów i tańców spadają pierwsze krople potu. Energia przechodzi z kawałka na kawałek. Teenager daje kopa, popędza go niepozornie zaczynające się Lean Into The Fall.

Odetchnąć daje na szczęście Judas – to cząstką najnowszej epki. Nick Brown tylko przewraca oczami gdy słyszy głośne „A-li-bis!” spod sceny i ostatecznie wyznaje, że nie zna takiej piosenki. W jednym z wywiadów Nick wspominał, że uwielbia gdy na koncercie ludzie wspólnie wytwarzają tę samą energię. Wczoraj zdecydowanie sam był częścią tej energii, gdy niejednokrotnie spacerował między publicznością, tańczył i co chwilę dzielił się to kostką do gitary to harmonijką ustną.

MONA the band

To co odświeżyło zespół to niewątpliwie perkusista Justin, na którego wyjątkowo obficie „spadł deszcz” w Hydrozagadce, oraz trzecia gitara (Alex Lindsay), nie licząc basu. Tej niedzieli na koncercie nie było przypadkowych osób. Muzyka Mony perfekcyjnie potrafi poruszyć ciałem w każdym wieku. Swoboda ruchu niektórych była tak duża, że w pewnym momencie masaż końcówkami włosów dziewczyny przede mną stał się bolesny 🙂

Właściwie moje oczekiwania muzyczne zostały spełnione: idealne Like You Do, dzięki któremu kiwam się na boki do tej pory, Shooting The Moon, Lines In The Sand. Gdyby chłopcy urządzili koncert życzeń, to z całych sił krzyczałabym „Wasted”, bo nie zdawałam sobie sprawy jak świetnie kawałki z Torches&Pitchforks wypadają na żywo. Cóż, jakiś niedosyt musi pozostać, by było na co czekać do następnego razu.

Po długich jak trasa z Nashville do Warszawy oklaskach i bisie, panowie chętnie podpisywali płyty, pozowali do zdjęć i dziękowali za przybycie. Kiedy część zespołu pakowała sprzęt, zmęczony Nick Brown założył swój czarny kaszkiet, plecak i jak zaprawiony w podróży wędrowiec opuścił Hydrozagadkę. Oby nie na kolejnych pięć lat… 🙂