Jak to u mnie z Beatlesami było

Wydawać by się mogło, że od kilku lat data 10 kwietnia kojarzy się jednoznacznie. Nie dla mnie. Choć wtedy jeszcze długo, długo, długo i dopiero byłam ja, to dzięki pewnym osobom poznałam skrawek brytyjskiej historii muzyki. 10 kwietnia 1970 roku to oficjalna data rozpadu zespołu The Beatles. Przyznać jednak trzeba – swoje przez te 10 lat zrobili.

Muzykę The Beatles pamiętam od dziecka. Nie było jakoś szczególnie trudno usłyszeć ją w latach 90. w radiu. W moim domu rodzinnym nie słuchało się wiele muzyki, nawet niewiele się o niej mówiło. Ale kiedy radio grało Queen, albo właśnie The Beatles, to jak zaprogramowana wiedziałam, że trzeba „zrobić głośniej”. Kiedy przyszło zmierzyć mi się z nastoletniością, miedzy Dire Straits, Dżemem a Kelly Family 😉 znalazło się więcej miejsca na muzykę Beatlesów.

Śpiewaliśmy ich piosenki wtedy wszędzie i kiedy się dało: podczas serialu „Dzień za dniem” – Ob-La-Di Ob-La-Da, na ogniskach rodzinnych, klasowych, na dyskotekach tańczyliśmy w rytm Twist and Shout, a o ile mnie pamięć nie myli, nawet na którejś uroczystej Akademii w szkole odśpiewaliśmy Yesterday. Kiedy chwytałam za gitarę by uczyć się grać, to te proste akordy z piosenek „Żuczków” aż krzyczały: zagraj mnie, please please me! Coraz więcej osób opowiadało mi historię zespołu i poznawało z muzyką. Robili to na tyle dobrze, że pewnego dnia zamarzyło mi się zobaczyć Liverpool, powdychać dźwięki Penny Lane i zwiedzić miasto śladami tych uroczych panów. Ale kiedy jest się w liceum, to jedyną większą rozrywką jest wycieczka do Zakopanego – z rodziną(!) Marzenia zostały więc odłożone, ale na szczęście mają tę wspaniałą właściwość, że nie znikają ot tak, tylko czekają cierpliwie na realizację.

No i nadarzyła się okazja. Podczas wakacji, szukając wrażeń za granicami naszego kraju, w wiecznie wietrznej i deszczowej Wielkiej Brytanii, zaznaczyliśmy na swej trasie Liverpool. Trochę daleko od St. Albans, ale kto był w Anglii ten wie, że mieć swoje auto to skarb, oszczędność i dwa tygodnie jedzenia w cenie jakiegokolwiek biletu autobusowego lub pociągu 😉 Miałam Beatlefazę – na podróż przygotowane były piosenki tematyczne. Mapa Liverpoolu naznaczona ważnymi miejscami, które trzeba zobaczyć i przeżyć skoro już się tam jest. Pierwszy ważny punkt na mapie – Lotnisko Johna Lennona. Prócz typowej pogody przywitała nas żółta łódź podwodna z fajnym miastem w tle 😉

Właściwie ten żółty kolor sprawił, że zrobiło się jakoś słoneczniej, deszcz dał sobie spokój. Ale nim skorzystaliśmy z pogody i zwiedziliśmy resztę zakątków tego, niegdyś słynącego z handlu niewolnikami miasta, wstąpiliśmy do budynku. Budynku, w którym od 2000 roku dzielnie nad wszystkim czuwa John Lennon. Sprawia wrażenie jakby zaraz stamtąd miał zwiać. Niestety go zamurowało…

Above us only sky…

Nie tracąc więcej czasu na obserwowanie podróżnych, stojących w kolejce do odprawy bagażowej i słuchanie komunikatów „last call” wyruszamy dalej w kierunku Mathew Street. „To tam się wszystko zaczęło… i życie się zaczęło, koncerty się zaczęły i wielka sława się zaczęła…” 😉 W Cavern Club. Nim doszliśmy do klubu, musieliśmy minąć ekstremalnie zaludnione ulice.

Mam wrażenie, że Mathew St. tętni życiem nie tylko w weekendy, ale i w dni powszednie. To niesamowite być w tych samych miejscach co Beatlesi. Ile to lat minęło? 50? Nieważne…ważne, że udało się  dotknąć historii i wyobrazić jak przy stoliku siedzi Brian Epstein, wsłuchuje się w piosenki nikomu wtedy jeszcze nieznanej czwórki z Liverpoolu i myśli sobie: to jest to! Ringo! Yyy…tzn bingo 🙂

Przesiąknięci klimatem lat 60., mając na sobie muzyczny pył, wyruszyliśmy do przedostatniego punktu wycieczki, do Muzeum The Beatles Story, które znajduje się w rejonie Albert Dock.

Wszystko w jednym miejscu: fakty, opisy, zdjęcia, historie, rekwizyty, figury woskowe, wreszcie oplatająca to muzyka. Wchodzimy i od razu atakują nas dźwięki. Z każdego kąta spoglądają ze zdjęć Paul, Ringo, John i George. Są ich biografie, rekonstrukcje pewnych ważnych scen z kariery oraz instrumenty – m.in. pierwsza gitara George’a Harrisona. Nie brakuje nawet oryginalnych lenonek, które spoczęły na kremowym fortepianie Johna, zdaje się na zawsze…

Mijamy pomieszczenie ze sceną – to Cavern Club. Dalej londyńskie Abbey Road Studio. Słynne „zdjęcie na przejściu dla pieszych”, aż wreszcie dopadają nas z głośników wrzaski i piski Beatlemani. Wszystko tak jak wtedy, tylko my inni, jakoś dziwacznie ubrani, w słuchawkach na uszach i nawet okulary mamy bardziej kwadratowe niż okrągłe 😉 Imagine…

Kończy się wycieczka, ale w głowie ciągle mamy obrazy i brzmią znajome dźwięki. Jak tu wyjść bez żadnej pamiątki? Przecież trzeba kupić breloczki, magnesy, pocztówki no i kostki do gitary dla braci. Muzealny sklepik jest dobrze zaopatrzony. Wychodzimy i zamykamy za sobą drzwi wspomnień, trzeba wrócić w okolice Londynu. Dobrze, że w trasie powrotnej uwzględniliśmy tę ulicę, przez którą z wielką satysfakcją przejechaliśmy z otwartymi oknami, dość głośno słuchając…no właśnie tego…

Zanim ich polubiłam to oni się rozpadli, rozsypali…

Na szczęście mam tę przewagę nad nimi, że mogę ich wskrzesić i poskładać kiedy tylko mi się podoba. Dla mnie nigdy nie zejdą ze sceny 🙂