X-Men: Apocalypse – recenzja

 Ileż się zbierałem, żeby pójść na nowych X-Menów? Parę dni przed wyjazdem na wakacje zdecydowałem się wreszcie nadrobić nowy film o mutantach… Czy daje radę?


X-Men: Apocalypse ogląda się naprawdę przyjemnie. Pamiętam, że tak samo interesujące były dwie pierwsze części serii i jej prequel – Pierwsza klasa. Apocalypse jest kontynuacją tego bardzo udanego prequelu, więc nie może chyba nas zdziwić fakt, że również potrafi wciągnąć widza. Można się cieszyć, że twórcy poszli w stronę przeszłości niż przyszłości, bo casting młodszych wersji postaci został przeprowadzony fantastycznie. Zacznijmy jednak od początku.

X-Meni

Szybko opisując fabułę – En Sabah Nur, pierwszy znany mutant, uznawany był przez setki lat za różne bóstwa. Zaczynając od Ra, kończąc na Jahwe zawsze był zwiastunem upadku cywilizacji. Teraz nadchodzi ponownie, tym razem znany pod imieniem Apocalypse. Parę minut po przebudzeniu się, stwierdza, że świat się zepsuł, a razem z nim jego „dzieci” (czyli inne mutanty), więc musi wziąć sprawy w swoje ręce. Sprytnie w parę sekund wymyślił genialny plan arcywidowiskowej zagłady świata, który, wedle woli En Sabah Nura, przeżyją tylko godni. Przecież to na pewno tak zadziała, że głupi ludzie zginą, a dobrzy przeżyją i zbudują lepsze miejsce do życia. Zero spójności w rozumowaniu Apocalypse’a niszczy jego i tak niski autorytet, ale o tym później. Towarzyszą mu inne postaci z nadludzkimi zdolnościami  – młodziutka Storm, Angel, Psylocke i Magneto. Razem mają wprowadzić w życie złowrogi plan En Sabah Nura, bo… Bo tak. Jeśli mam być kompletnie szczery, to tylko Magneto posiada twarde, logicznie wytłumaczone argumenty, dla których bierze udział w tej sprawie. Reszta? Przybłędy podążające za supermocnym gościem. Jak w takim razie można w ogóle odczuwać respekt wobec złoczyńców filmu? Na szczęście naprzeciw paczce zła staje paczka dobra (czyli X-Meni nie nazywający się jeszcze X-Menami). Staną do boju o ludzkie życia. Do tak prostej historii przyzwyczailiśmy się już w tym uniwersum, ale przecież nie o to tu chodzi.

Xavier

Tak jak wcześniej wspomniałem, najmocniejszą stroną filmu był casting. James McAvoy jako Charles Xavier spisał się na medal, grając zdecydowanie najlepiej w całym filmie. Bardzo podoba mi się ewolucja tej postaci. W Days of the Future Past, Xavier był chłopakiem, który czuł się pokrzywdzony przez los. W Apocalypse różnica między Xavierem Jamesa McAvoya, a Xavierem Patricka Stewarta zaciera się coraz bardziej. Mutant stał się wyważony i spokojny, tak jak jego starszy odpowiednik. Sprawa ma się podobnie z Michaelem Fassbenderem. Jest czymś więcej, niż tylko młodszą wersją Iana McKellena. Fassbender dodał do postaci Magneto naiwność, która tak pasuje do tego anytbohatera w okresie jego młodości. Evan Peters znów zasuwał jako Quicksilver i ile satysfakcji mi to sprawiło. Śmiałem się na całą salę podczas jego słynnej sceny. Cieszy mnie, że zastąpiony Cyclope, teraz grany przez Tye’a Sheridana okazał się dużo ciekawszy i sympatyczniejszy niż aktor z oryginalnych X-Menów. Przyczepię się jednak do czegoś, by nie było tak kolorowo. Na pierwszy ogień leci Jennifer Lawrence – dziewczyna, która w jej ostatnich filmach gra dokładnie to samo – zbuntowaną młodą kobietę. Igrzyska Śmierci, Joy, a teraz Raven w uniwersum filmowym X-Men. Zaczyna mnie nudzić patrzenie się ciągle na Katniss. Oglądając na srebrnym ekranie Sophie Turner, grającą Jean, odniosłem podobne wrażenie. W pierwszych minutach obrazu czułem, jakbym patrzył się na Sansę Stark 2.0, ale szybko ta myśl wypadła mi z głowy, choć postaci są takie podobne. Znaczy to, że aktorka nadała Jean nowego tonu, co bardzo cieszy. Co do Czterech Jeźdźców Apokalipsy… lepiej się o nich nie wypowiadać. Wypadli fatalnie. Już tęsknię za Halle Berry jako Storm. Sporo kontrowersji wzbudził również u mnie Oscar Issac.

Apocalypse

Tragicznie została napisana postać Apocalypse’a. Potężny gość, który praktycznie potrafi wszystko powinien budzić grozę. Niestety, jego motywacje do zniszczenia świata są tak słabe, że aż smutno się na to patrzy. Jeśli tylko autorzy scenariusza lepiej poprowadziliby En Sabah Nura, to myślę, że byłby to jeden z najlepszych złoczyńców z filmów superbohaterskich ostatnich lat. Dlaczego? Oscar Issac mający niebywale trudne zadanie, by zagrać Apocalypse’a poradził sobie dobrze. Mówiąc wprost, był jego najlepszą stroną. I gdy zapominało się, dlaczego jest tak na wszystkich zdenerwowany, to oglądało się go nawet z małym uczuciem niepokoju. Szkoda, że Fox zmarnował taką postać i takiego aktora, ale z drugiej strony można było się tego spodziewać. Niestety tylko Netflix jest w stanie dobrze poprowadzić komiksowych złoczyńców.

Wolverine

Chyba najbardziej do pamięci zapaść mogły trzy sceny – krótkie, fajne cameo Wolverine’a, biegający i biegający Quicksilver oraz… fragment filmu, w którym akcja dzieje się w Polsce, a Amerykanie próbują mówić najsztuczniejszą polszczyzną. Pomysłodawcy idei, by ktoś spoza Polski mówił w naszym rodzimym języku, mógł ktoś powiedzieć „Henryk, proszę cię, nie rób tego!”.

Na jakim miejscu plasuje się X-Men Apocalypse w porównaniu do Captain America: Civil War i Batman v Superman: Dawn of Justice? Trudno powiedzieć. Bawiłem się na nim dużo lepiej niż na Świcie sprawiedliwości i przynajmniej tak samo dobrze jak na wojnie bohaterów. Zdecydowanie świetny film dla widzów kina superbohaterskiego! Teraz czekamy na ostatnie wcielenie Hugha Jackmana jako Wolverine’a!