Inferno – piekło na ekranie

Może wyprawa do kina to trywialny sposób na spędzenie wieczoru, ale dobry film potrafi tę monotonię wynagrodzić. Ostatnio miałem okazję obejrzeć Inferno w reżyserii Rona Howarda, a dzisiaj pragnę podzielić się z Wami swoimi spostrzeżeniami, na temat tego obrazu.

Książek Dana Browna przedstawiać nikomu nie trzeba. To dzięki jego zagadkom i intrygom wplecionym na literackie karty, miliony osób na całym świecie postanowiło zaprzeczyć swoim wartościom i sięgnąć po książki. Kontrowersyjne tezy w połączeniu z lekkim i prostym stylem pisania, szybko zapewniły autorowi wielką sławę.

Jedną z książek, które zyskały sporą popularność, jest „Inferno”. Historia, w której znów dzielny profesor Robert Langdon ratuje świat, znów znajduje się we Włoszech i znów musi sięgać myślami do czasów co najmniej renesansowych. Brzmi jak przepis na sukces? Książka może nie zanotowała takiego wyniku jak Kod Leonarda Da Vinci czy Anioły i Demony. Niemniej, swoje trzy grosze do portfela autorowi wrzuciła. Dorzuciła je także branża filmowa, która postanowiła zekranizować powieść i zaciągnąć do kina rzesze fanów zagadek.

Filmowe Inferno

Normalnie, żaden ze mnie fan przekładania książek na filmowy ekran – zawsze uważam, że to bardzo ryzykowne i niezwykle ciężkie zadanie, które w wielu przypadkach po prostu kończy się fiaskiem. Z podobnym przeczuciem podszedłem do obejrzenia tego filmu, zwłaszcza, że historia pisana średnio mnie porwała. Ale od początku.

Film zaczynamy od mocnego uderzenia. Widzimy rożne przerażające wizje, główny bohater budzi się w szpitalu, a w pierwszych minutach filmu ginie człowiek. Człowiek, którego ktoś ściga. W ciągu kilkunastu kolejnych minut akcja bardzo dynamicznie przyspiesza, wrzucając widzów w sam środek strzelaniny, pościgu, przypominając raz po raz, że bohater stracił pamięć, a w jego głowie widać przerażające obrazy.

Potem akcja zwalnia, pojawią się intrygi, zagadki, i oczywiście włoskie zabytki, bez których Robert Langdon w kulturze żyć nie może. I w zasadzie możemy zamknąć kwestie fabuły. O aktorach też nie ma wiele co się rozpisywać, bo Tom Hanks zjada praktycznie pozostałą część ekipy, która owszem, trzyma poziom,  ale to jeszcze nie to samo. To, co najbardziej podobało mi się w tym filmie, to:

1/ Wykorzystanie tego, co było słabością książki. Niezależnie od tego, jak bardzo krwawe wizje opisywał Dan Brown, szło mu to średnio. Na mnie przynajmniej nie robiło to aż takiego wrażenia, moja wyobraźnia nie czuła tych słów. Zupełnie inaczej jest w filmie. Tytułowe Inferno rzeczywiście zostało pokazane w filmie mocno, z przytupem, ale nadal w klimacie. Reżyser w bardzo dobry sposób wykorzystał potencjał, jaki drzemał w fabule, i przeniósł to na obraz, dając nam fantastyczne wyobrażenie ogromnej tragedii.

2/ Niewiele różni się od książki, czy może precyzyjniej, trzyma tak samo w napięciu. Podczas seansu było kilka osób, które nie czytały książki i z całą pewnością mogę przyznać, ze się nie zawiedli. Analogicznie, w książce i w filmie, kluczowe momenty są tak samo emocjonujące, decyzje bohaterów zaskakujące, a odkrywanie kolejnych tajemnic tak samo ciekawe.

Jednym słowem na ekranie widać piekło. Widać je wizualnie, krwawo, ale zarazem bardzo literacko (bądź co bądź jest to przedstawienie pewnej autorskiej wizji). Z drugiej strony widać piekło, bo to właśnie ta część wielkiego dzieła Dantego jest tu motywem przewodnim.

Czy film jest dobry?

Jest na pewno ciekawą ekranizacją i na pewno wybija się ponad średnią jemu podobnych. Nie jest to dzieło wybitne, które nas wzruszy i zachwyci, ale z drugiej strony, czy właśnie tego od niego oczekujemy? Film przenosi nas na ok. 2 godziny do zupełnie innego świata, pełnego zagadek, tajemnic, o których rozwiązywaniu marzył każdy z nas w dzieciństwie. Czy potrzeba nam czegoś więcej? Prócz zaproszenia do przeżycia niesamowitej przygody, do której kluczem jest bilet do kina?

D.