Hawkeye

Hawkeye 1: Moje życie to walka – recenzja

Wielokrotnie nagradzana seria Hawkeye wreszcie trafiła na polski rynek. Zachęcony wieloma pozytywnymi recenzjami, sięgnąłem po pierwszy tom. Czy było warto?

Clint Barton, szerzej znany pod pseudonimem Hawkeye, to pewnie najnormalniejszy, przez co może się wydawać, że najnudniejszy, bohater Avengers. Nie ma nadludzkich mocy, ani nie potrafi wspinać się po ścianach. Wyróżniają go jedynie jego sokole oko i niezwykłe umiejętności łucznicze.

Kim jest Clint Barton, gdy nie „pracuje” dla Avengers?

Matt Fraction postanowił przedstawić czytelnikowi historię najzwyklejszego członka grupy superbohaterskiej, który w wolnym czasie nie ugania się za największymi złoczyńcami Marvela.

Fabuła Moje życie to walka jest genialna w swojej prostocie. Okazuje się, że nasz heros mieszka w zwykłym bloku na Bronxie. Budynek należy do gangsterów, którzy postanowili wyrzucić z niego wszystkich mieszkańców. Clint Barton postanawia ocalić swoich sąsiadów przez wykupienie całego bloku, co w konsekwencji stawia go w roli wroga rosyjskiego gangu.

Bohater zapewne nie poradziłby sobie z tą sytuacją, gdyby nie Kate Bishop. Dziewczyna, która podczas nieobecności w uniwersum Clinta zostaje Hawkeye’m, może nie posiada takiego bagażu doświadczeń, jak Barton, ale staje się jego ostoją. Dzięki jej umiejętnościom łuczniczym i przebiegłym sztuczkom oryginalny Hawkeye jest w stanie wykaraskać się z wielu problemów. Kate to również bardzo charakterystyczna i dająca się lubić postać. Między dwójką bohaterów powstała relacja, która w zasadzie daje kopa całemu komiksowi. To pogawędki dwóch Hawkeye’ów napędzają historię.

Clint Barton od zawsze wydawał mi się najmniej ciekawym Avengersem. Wcześniej znałem go głównie z filmów Marvel Cinematic Universe, gdzie znacząco odstawał od innych bohaterów. Dopiero Avengers 2: Age of Ultron znacznie rozbudował Hawkeye’a. Twórcy Czasu Ultrona i aktor Jeremy Renner uatrakcyjnili widzom tego herosa. Wreszcie została dodana mu głębia, której wcześnie mu brakoło. Komiksowy Clint jednak różni się od tego filmowego, co sprawia, że opowieść jest jeszcze bardziej wciągająca.

W Moje życie to walka Barton to gość, który zdaje się nie mieć większego celu. W codziennym życiu na każdym kroku nie przyświecają mu wielkie heroiczne idee. Po prostu, kiedy zajdzie potrzeba, pomaga w bardziej przyziemnych, ludzkich problemach. Choć nawet przy sprawach mniejszego kalibru popełnia proste błędy i nie raz wpada w tarapaty. Nie sposób mu za to ich nie wybaczyć, bo Clint ma w sobie tyle charyzmy, że ciężko nie zapałać do niego sympatią.

Trzymająca się blisko ziemi fabuła to coś, co sprawia, że ten komiks czyta się tak dobrze. Nie ma tu pełnej patosu kolejnej zwycięskiej próby ratowania naszej planety, tylko proste i, co ważne, dobrze skonstruowane historie.

Pierwszy tom Hawkeye’a zawiera sobie pięć zeszytów z tej serii oraz 6 numer cyklu Young Avengers. Ten ostatni pojawia się tutaj, by przedstawić pierwsze kontakty Clinta Bartona i Kate Bishop. Dzięki Young Avengers łatwiej jest zrozumieć mentorską relację bohaterów.

Warto też zauważyć, że nawet osoby, które nie czytają wszystkich nowych komiksów Marvela, będą w stanie zrozumieć o co w Hawkeye’u chodzi. Jako laik komiksowy musiałem tylko sprawdzić wątek „śmierci” Clinta Bartona, bo polskie wydanie niestety nie tłumaczy o co chodzi z pojawieniem się Kate Bishop w roli Hawkeye’a. Nie ma tu jakichś przesadnych nawiązań do całego uniwersum, a przynajmniej nie takich, przez które nie można by zrozumieć fabuły.

Świetne rysunki

W dużej mierze za niesamowite obrazki w komiksie odpowiedzialny jest David Aja. Hiszpański rysownik już wcześniej znał się ze scenarzystą, Mattem Fractionem, przy okazji ich wspólnego dzieła w postaci serii The Immortal Iron Fist.

David Aja (w niektórych numerach z pomocą Javiera Pulido) stworzył genialny styl dla serii o Hawkeye’u. Rysunki nadają się wręcz na przeniesienie ich do filmu animowanego. Gdy sekwencje walk na jakiś czas zwalniają, małe dzieła sztuki przybierają bardziej statyczny wydźwięk, który potrafi uspokoić czujność czytelnika. To jednak sceny akcji sprawiają, że Hawkeye wyróżnia się na tle innych historii obrazkowych. Kadry walki tworzone są tu z wielką kreatywnością. Dla przykładu – gdy bohater wyciąga strzałę i planuje ją wystrzelić, to mniejszy obrazek pokazuje czytelnikowi, jakiego rodzaju grot trafi przeciwnika. Czasem strzała jest wybuchowa, innym ma w sobie zawarty kwas. Dynamika akcji w tym komiksie potrafi zachwycić.

Oszczędna kreska kojarzy mi się w niektórych momentach z klasycznymi komiksami superbohaterskimi. Dzieje się tak za sprawą ograniczonej liczby użytych kolorów. Szata graficzna nie wygląda więc tak komputerowo jak w większości współczesnych komksów. Dzięki temu wyraźnie tworzy się kontrast między rysunkami w Hawkeye’u, a sphotoshopowanymi do granic możliwości obrazkami Young Avengers.

Nie mogę doczekać się kolejnego tomu

Trudno mi po przeczytaniu jedynie pierwszego tomu ocenić, czy Hawkeye może być takim arcydziełem, na jaki się zapowiada. Nigdy bym nie powiedział, że postać Clinta Bartona, którą wcześniej znałem głównie z filmów Marvel Cinematic Universe, tak bardzo przypadnie mi do gustu… Może nawet Hawkeye stał się jednym z moich ulubionych bohaterów? Na pewno jest to postać, której losy warto śledzić 🙂

Jeśli szukacie dobrej serii o superbohaterach, to Hawkeye może być świetnym wyborem. 

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji :)